Podchodziłam do moich
rówieśników, jednocześnie jednym okiem zerkając na samochód taty wycofujący z
podjazdu. Czułam ukłucie w klatce, gdy myślałam, że nie zobaczę go przez rok.
Jedyną formą kontaktu będzie telefon.
Starałam się ze
wszystkich sił skupić na analizowaniu wyglądu nowych uczniów. Była ich
siódemka. Od razu w oczy rzucił mi się czarnoskóry chłopak stojący na uboczu z
mulatką.
Dziewczyna miała
naprawdę piękne włosy, które spływały delikatnymi orzechowymi falami na
ramiona. Nie była ubrana zbyt strojnie. Zwykły biały T-shirt z narzuconą
czerwoną kurtą z ekologicznej skóry, a do tego niebieskie dżinsy i schodzone trampki.
Ciemnoskóry miał szeroką
bluzę, szerokie opadające na biodra spodnie oraz te takie wielkie trampki w których
chłopcy wyglądają jak idioci – o dziwo ten wyglądał bardzo dobrze. Kiedy
spoglądało się w jego twarz mogło się go skojarzyć z chochlikiem, który chwilę
temu wyszedł z basenu czekolady.
Od razu rzucał się też w
oczy chłopak stojący na uboczu z głową opuszczoną tak, aby włosy zasłaniały mu
twarz. Ubrał się typowo jak na motor nawet w ręce trzymał kask. Rozejrzałam
się, ale motocykla nigdzie nie wypatrzyłam. Hm… ciekawe.
Jeszcze raz obrzuciłam
spojrzeniem całe zgromadzenie, po czym żwawo ruszyłam w kierunku ciemnoskórego
i mulatki. To oni z tej gromadki wyglądali w miarę znośnie.
– Cześć – odezwałam się
będąc wystarczająco blisko, aby mnie usłyszeli.
Oboje obrócili
gwałtownie głowy w moją stronę. Chłopak po chwili uśmiechnął się promiennie.
– No, cześć – rzucił. –
Przynajmniej ty wyglądasz jak przestępca, bo nie mam pojęcia, dlaczego panna Landrynka
się tu znalazła – przy tych słowach wskazał na blondynkę, która teraz bliska
płaczu błagała rodziców, aby ją stąd zabrali.
Zaczęłam się zastanawiać
czy mam się obrazić z powodu jego słów. W końcu zdecydowałam, że uznam to za
żart. Skierowałam wzrok na mulatkę, która uśmiechnęła się uprzejmie i
wyciągnęła w moją stronę rękę:
– Jestem Sophie –
przedstawiła się. – A to Bronx – wskazała na kolegę.
– Octavia – wymieniłyśmy
formalny uścisk. Spojrzałam podejrzliwie na ciemnoskórego. – To raczej nie jest
twoje prawdziwe imię – mruknęłam sceptycznie marszcząc brwi.
– Nie – odparł. – Ale
moje imię jest tak głupie, że nawet Bronx jest lepsze. Właściwie nawet mi się
podoba, dodaje aury niebezpieczeństwa. Ludzie słyszą tą ksywę i zastanawiają
się „Cóż on takiego zrobił, że na nią zasłużył?”.
Uśmiechnęłam się
delikatnie. Rzadko się uśmiechałam od śmierci mamy, ale stwierdziłam, że dla Bronxa
mogę zrobić wyjątek. Był naprawdę przyjemną osobowością. Gdy się koło niego
stawało dało się niemalże wyczuć wibracje w powietrzu. Mało jest ludzi, którzy
samą swoją bytnością potrafią rozweselić towarzystwo… Cóż, chyba teraz
spotkałam taki wyjątek.
– W takim razie…–
zaczęła Sophie jednak nie zdołała dokończyć. W drzwiach szkoły nagle pojawił
się ktoś.
Nie pytajcie mnie jak,
ale pomimo iż stałam tyłem wyczułam czyjąś obecność i instynktownie się obróciłam.
Wszyscy zamilkli. Nawet łkająca Landrynka zesztywniała i wielkimi oczami
wpatrywała się w wysoką kobietę stojącą w wejściu. Miała bladą, pociągłą twarz
o ostrych rysach. Czarne włosy upięła w bardzo ciasny kok na czubku głowy, usta
pomalowała krwisto czerwona pomadką. Jej oczy były jak studnie, ale nie w tym
złym znaczeniu. Były piwne, nie czarne, nie przypominały czarnych dziur tylko
dno studni, na której została resztka wody mogąca ocalić konającą z pragnienia
osobą na środku pustyni. Taki kontrast był trochę przerażający. Usta zwinęła w
podkówkę, a ręce splotła za plecami. Największą sensację jednak wzbudził jej
ubiór. Była to długa do ziemi zgniłozielona suknia zapewne z kilkoma warstwami
halek, bo wyglądała dokładnie jak za czasów wiktoriańskich.
Kiedy otworzyła usta jej
głos zdawał się dobiegać jakby z oddali:
– Witam, drodzy rekruci.
Cieszę się, że w tym roku Akademia Penhalow przyciągnęła ósemkę wspaniałych
nastolatków. Mam nadzieję, że nie zawiedzie was nasza skromna szkółka. Wasi
rodzice liczą, że po pobycie tutaj czegoś się nauczycie i wyjdziecie na ludzi.
Zamierzam dać im czego chcą. – Odchrząknęła i wyciągnął zza placów ręce, w których
trzymała drewnianą kasetkę. Po jej bocznych ścianach piął się hipnotyzujący
wzór winorośli.
– Zanim jednak powiem
jaki jest pierwszy punkt regulaminu proszę, aby wszyscy rodzice pożegnali
dzieci i oddali w moje ręce – mówiła spokojnym głosem błądząc palcami po wieku
kasetki.
Wokół od razu
zaszumiało. Landryna zaczęła obściskiwać i wycałowywać ojca i matkę zostawiając
na polikach obojga ślady różowego błyszczyka. Chłopak w czarnych rurkach i
bluzce z logiem AC/DC przelotnie przytulił niższą, pulchniejszą kobietę. Inny
wyglądający na narkomana uścisnął dłoń wysokiego krzepkiego mężczyzny i odwrócił
się do niego plecami. Zaraz po tym czwórka rodziców oddaliła się do swoich aut.
W tym tylko para od Landrynki spoglądała jeszcze na córką z żalem i bólem.
Długo zwlekali z odjazdem. Popędzał ich wciąż zdegustowany wzrok bladej kobiety,
która zapewne była dyrektorką akademii. Co dziwne nawet się nie przedstawiła
jakby wszyscy wiedzieli kim jest.
Problem był taki, że
chyba miała rację.
Dyrektorka odchrząknęła
chcąc zwrócić na siebie całkowitą uwagę, która na chwilę została rozproszona.
Gdy ponownie spojrzenia ośmiu par oczu zostały utkwione w niej przemówiła:
– Pierwszą i najbardziej
oczywistą zasadą Akademii Penhalow jest oczywiście zakaz posiadania jakichkolwiek
urządzeń elektronicznych. Komórki, laptopy iPady i iPody. Każde z tych śmieci,
jeśli macie przy sobie, ma być wrzucone tutaj – potrząsnęła kasetką trzymaną w
dłoni. – Oddam wam je w następnym roku. Kontaktować się z rodzicami będziecie
mogli przez telefon stacjonarny lub listownie – dodała jeszcze otwierając szkatułkę.
Nikt nie wydawał się
chętny do zaakceptowania tej reguły, ale także nikt nie zaoponował. Chyba każdy
miał świadomość, że protest na niewiele by się zdał. Po kolei szliśmy oddać
telefony czy mp3 (jak w moim przypadku). Musiałam wygrzebać z kieszeni komórkę
i kochany odtwarzacz muzyki… Och, jak ja będę za nim tęsknić.
Cały zabieg odbył się
rzecz jasna w absolutnej ciszy, w której można było usłyszeć tylko skrzypienie
butów i stukot urządzeń wkładanych do kasetki.
Gdy już wszyscy złożyli
swoją własność w kasetce dyrektorka zamknęła ją i ze sztucznym uśmiechem gestem
wskazała drzwi.
– Zapraszam – oznajmiła.
– Mam nadzieję, że zadaję się z uczciwymi ludzi i każdy oddał mi sprzęt elektroniczny.
Jeśli tak się nie stało ten ktoś będzie miał poważne kłopoty. – Wypowiadając te
słowa patrzyła na motocyklistę, który cały czas miał nisko pochyloną głową, aby
włosy zasłaniały mu twarz.
Kobieta wprowadziła nad
do przestronnego holu urządzonego w starym stylu. I ściana i podłoga zrobiona została
z marmuru, jednakże pod naszymi stopami był także czerwony dywan ciągnący się przez
całą długość korytarza. Był jednak stosunkowo wąski, tak, że jednocześnie obok
siebie mogły iść max dwie osoby. Dyrektorka od razu poinformowała nas, że nie
możemy chodzić po posadzce, bo to zabronione. Uwarunkowała zakaz tym, że parkiet
może się zarysować. Zapewniła, że czerwone dywany prowadzą do wszystkich sal i
pokoi.
– Jak zapewne wiecie –
kontynuowała wypowiedź. – Owa budowla należała niegdyś do Gerharda Penhalowa,
mojego jakże kochanego praprapradziadka. Od początku przeznaczona była na
akademię. Jeśli jeszcze nie wiecie, nazywam się Miranda Penhalow i jest
zarządcą tej instytucji. Nie wiem czy można mnie nazwać dyrektorem, róbcie jak
wam wygodniej. W akademii mamy tylko troje nauczycieli, ja, pani Rita Freak
oraz Markus McBrian. Dokładniejsze zasady obowiązujące w szkole znajdziecie na
kartkach położonych w każdym z waszych pokoi. Ponieważ przyjmujemy niewielu
uczniów każdy z was otrzyma osobne pomieszczenie z łazienką. – Zatrzymała się
przez kolejnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Nacisnęła klamkę i lekko pchnęła.
Zamek puścił, a za drzwiami ukazał się nam cudowny widok.
Była to wielka sala, do
której światło wpadało przez wysokie na kilka metrów, strzeliste okna. Pośrodku
stał długi stół na razie nie zastawiony. Naprzeciwko wejścia w ścianę wbudowano
kominek, który rzecz jasna był wygasły. Przecież mieliśmy połowę lata.
– To jest jadalnia –
poinformowała pani Penhalow zamykając nam drzwi przed nosem. – Tu będziecie spożywać
śniadania i kolację. W między czasie, gdy zgłodniejecie lunch będzie można zjeść
w bufecie na pierwszym piętrze.
Poprawiłam plecak z moim
dobytkiem i ruszyłam dalej za dyrektorką. Obok mnie szła Sophie z torbą podróżną
przerzuconą przez ramię. Za nami wlókł się Bronx taszcząc w ręce ogromną torbę.
Pewnie były tam te jego wszystkie gigantyczne bluzy i buty.
– Musicie wiedzieć, że
obowiązuje cisza nocna. Od godziny dziesiątej wieczorem do ósmej rano nie możecie
wychodzić z pokojów. Zajęcia rozpoczynają się zawsze o dziewiątej. Śniadanie
zaczyna się o ósmej trzydzieści. W czasie pół godziny wolnego przed zajęciami
możecie robić co wam się podoba, oczywiście nie łamiąc przy tym regulaminu. –
Zatrzymała się przy schodach prowadzących na piętro. – Pokaże wam teraz wasze
pokoje. – Już miała się odwrócić, gdy nagle o czymś sobie przypomniała. – Aha,
macie także bezwzględny zakaz wchodzenia na wyższe piętra budynku. Możecie
przemieszczać się po parterze i pierwszej kondygnacji. Nie macie także prawa
wchodzić do jakiegokolwiek pokoju oprócz waszego czy klas. Jakieś pytania?
Nikt nie kwapił się do
zadawania pytań, więc zadowolona pani Penhalow odwróciła się do nas plecami i
zaczęła wdrapywać po schodach podtrzymując obiema rękami długą suknię.
Nawet wolałam się nie
zastanawiać nad tym jakie piekło będę musiała tu przechodzić. Zero komórek,
zero muzyki i jeszcze cisza nocna. Pewnie nawet nie będzie tu żadnych imprez.
Modliłam się wyłączenie, aby jeszcze nie kazali nam ubierać mundurków.
Pokój zaskoczył mnie
swoja wielkością. Był naprawdę przestronny i miły. Podłoga wyłożona była mahoniowymi
panelami, z tego samego materiału była zrobiona szafa, komoda, rama łóżka i
nocny stolik. Rzuciłam plecak z moim dobytkiem na łóżko i przeszłam się po
pokoju. Był dwa razy większy od tego co kiedyś miałam w domu. Okno było
naprzeciwko drzwi, było tak wielkie, że zajmowało niemal całą wysokość ściany i
jedną czwartą szerokości. Teraz przysłaniały jej krwistoczerwone zasłonki.
Odchyliłam je i
opierając łokcie o parapet wyjrzałam na zewnątrz. Z mojego okna rozciągał się
widok na ogród. Był naprawdę piękny, ale nie super zadbany. Miał w sobie
dzikość, którą podziwiałam. Chyba taki nawet był zamiar, aby pozostawić go po
części samemu sobie. Widziałam w dole jak jakiś człowiek w poplamionych ziemią
i trawą ogrodniczkach wyrywa chwasty. Nie można powiedzieć, że ogród był nie
zadbany – z całą pewnością nie.
Odwróciłam się od okna i
podeszłam do szafy z zamiarem wypakowania swoich ubrań. Zamarłam, gdy we
wnętrzu dostrzegłam wiszące na wieszakach marynarki, koszule, sweterki oraz
krawaty, wszystko po dwie sztuki. A jednak, mój najgorszy koszmar ziścił się.
Musiałam chodzić w mundurku. Oprócz tego odnalazłam w głębi szafy kilka
sukienek. Z ulgą zauważyłam, że nie były tak strojne i wiktoriańskie jak u pani
Penhalow. Przypominały raczej skromniejsze wersje sukienek na imprezę. Jedna z
nich bardzo wpadła mi w oko. Była to czarna sukienka bez rękawów, której góra
była skórzana, a dół z delikatnej koronki wyglądającej jak cień pająka. Nic w
niej nie odstawało, miała przylegać do ciała. Zapewne sięgałaby mi do kolan.
Uśmiechnęłam się lekko.
Może wcale nie będzie tu
tak źle – przebiegło mi przez myśl. Zaraz jednak się za to skarciłam. To przecież
więzienie.
Zabrałam się za szybkie
wypakowywanie moich ubrań i kilku ważniejszych drobiazgów. Szybko zapełniłam
wieszaki, które jeszcze pozostały puste w szafie. Na dnie postawiłam kilka par
butów w tym czarne trampki oraz botki z ćwiekami na słupku i przodach.
Dorzuciłam jeszcze zwykłe letnie sandały japonki i z uśmiechem zatrzasnęłam
szafę.
Usiadłam na łóżku
wciskając torbę pod nie. Sięgnęłam po kartkę z regulaminem leżącą na stoliku
nocnym. Wygodnie ułożona z głową na poduszce zaczęłam powoli jeździć wzrokiem
po linijkach tekstu. Co jakich czas prychałam albo wypowiadałam jakieś przekleństwa,
gdyż niektóre zakazy naprawdę wydawały mi się absurdalne. Na przykład „Zakaz
biegania po korytarzu bez bielizny”. Phi, co za idiota to musiałby być, żeby
złamać taki zakaz.
Myślałam, że już
oszaleje, gdy usłyszałam pukanie do drzwi.
– Wejść! – krzyknęłam
uradowana wciskając kartkę pod poduszkę. Do środka wsunęła się najpierw głowa
Bronxa, a następnie on cały. Z ust nie znikał mu uśmiech. Za nim weszła Sophie
chichocząc cicho pod nosem. Ona w ręce także trzymała kartkę z regulaminem.
– Widziałaś to? –
spytała rzucając się mi na łóżko. – Zakaz robienia orłów na podłodze w holu to
już lekka przesada – nie mogłam powstrzymać śmiechu. Cała nasza trójka zaczęła
się przekrzykiwać czytając co bardziej absurdalne zakazy, aż wreszcie zwijaliśmy
się ze śmiechu.
W sumie niewiele się dzieje w tym rozdziale, ale chciałam zrobić takie wprowadzenie w całą tą akademię. Rozumiem, że mogło wam to średnio przypaść do gustu, bo więcej tu opisów niż akcji czy dialogów, ale przysięgam, że za dwa góra trzy rozdziały akcja powinna się nieco rozwinąć. ;)
Z nadzieją, że was nie zanudziła, Sophie <3